Projekt reporterski Patryka Strzałkowskiego i Dominika Szczepańskiego
Niewidzialny Park Narodowy
Część III
”To wieś wdów”. Rybotycze chcą szansy, ale na swoich zasadach
Historia pani Stasi
Rybotycze to wieś w powiecie przemyskim w gminie Fredropol. Według spisu z 2020 r. mieszka w niej 336 osób. Jeśli udałoby się utworzyć Turnicki Park Narodowy, to sąsiadowałby z Rybotyczami przez rzekę Wiar.
Małe muzeum prowadzi tu Stanisława Cielniak. Oto jej opowieść.

Dom skrywa tajemnicę
Urodziłam się w Rybotyczach, nie powiem kiedy, ale po wojnie. Jestem świadkiem historii. Od siennika i lampy naftowej do ery komputerów i telefonów komórkowych. Pamiętam, co opowiadali o tym miejscu moi przodkowie, widziałam, jakie było lata temu, obserwuję je teraz, gdy wymiera.
Dzieciństwo kojarzy mi się z modlitwą i pracą, alternatywy nie było, ciocie o czwartej rano odmawiały różaniec i szły do pracy.
Pradziadek Iwan Łanik, Rusin, przybył do Rybotycz razem z braćmi. Tu się pożenili i osiedli. Iwan wziął za żonę Marię Radwańską – Polkę.
Dom rodzinny skrywa tajemnicę. Duża kamienica z olbrzymią sienią z końcówki XIX wieku, proszę zobaczyć zdjęcie, tutaj się przyjrzeć, tej ścianie. Potem ją wyburzyli i zrobili wewnątrz budynku przejazd, żeby wozy dostały się na podwórze. Obok chata, może ją znacie, stoi w skansenie w Sanoku i jest podpisana “Chata szewca z Rybotycz”. Ja się w niej bawiłam i dusiłam dymem, jak chleb piekli.
Tajemnica domu jest taka, że do dziś nie wiemy, skąd pradziadek, zwykły rolnik, i prababcia, która się krzyżykiem podpisywała, mieli środki na budowę, skoro wychowywali gromadkę dzieci. Musieli chyba posiąść jakiś skarb, legenda głosi, że pradziadek go w wierzbie znalazł i ja się ku temu skłaniam. Opowiadałam o tym skarbie dzieciom, one podawały to dalej, przyszedł kiedyś człowiek z wykrywaczem metali. Znalazł podkowę, gwoździe i kawałki okuć. Niegdyś ludzie odpady gospodarcze zakopywali pod drzewami. O wierzbę pytał, ale już jej nie ma. Chciał kopać w okolicy, bo tu w czasach austriackich stał drewniany kościół. Trzydzieści lat się budował, ale potem rosyjskie władze zabroniły do niego chodzić, więc szło się do cerkwi. Potem go zburzyli.
U nas właśnie tak jest. Ktoś przyjeżdża, rządzi się, niszczy stare i nas zostawia.
Do Kazachstanu i z powrotem

Dom był kryty blachą, w środku olbrzymie pokoje, stoi do dziś, poszedł w obce ręce, wygląda inaczej, ale cieszę się, że istnieje, bo przypomina mi najpiękniejsze chwile z dzieciństwa. Później byle jak już było.
Dziadka mojego, Stefana Czopyka, wysłali na I wojnę na Bałkany. Niemcy go tam złapali, postawili pod ścianą, miał iść do rozstrzelania. Babcia Maria twierdziła, że pomogły jej modlitwy, ale może to znajomość niemieckiego. Przed rozstrzelaniem podszedł do niego lekarz i zapytał, jak każdego straceńca, o stan zdrowia. Dziadek odpowiedział po niemiecku, zaczęli rozmawiać, okazało się, że lekarz bywał w okolicach Rybotycz, odstawił dziadziusia na bok. Potem dziadka postrzelono, ale udało mu się wrócić, poślubił babcię i stąd się tu wzięliśmy.
Pochodził z Jaworowa pod Lwowem. Tam Rosjanie teraz poligon zbombardowali, dajcie spokój, jak ta historia się kręci. Miał tam kawałek ziemi, babcię zabrał, dom piękny wybudowali i czwórkę dzieci kształcili.
Bracia mojej babci coś przeczuwali, zdążyli uciec przez Rumunię na Zachód, zanim wybuchła II wojna. Jeden z nich, Roman, był lotnikiem w Anglii, drugi artylerzystą, służył w armii Stanisława Maczka. Obaj zginęli. Dziadka, emerytowanego policjanta, aresztowali Rosjanie i wywieźli w głąb Rosji. Babcia została z dwiema córkami, ale wnet konie z wozami podjechały. Dostały godzinę na spakowanie i zabrali je w bezpłatną podróż do Kazachstanu. Do kołchozów w Aktiubińskiej Oblasti jechały w bydlęcych wagonach, wysiadły w szczerym polu, z suszonych łajniaków zbudowały lepiankę.
Mama moja była przebojowa, z Kazaszkami się kumała, nie wiem, skąd i jak, ale nauczyła się wróżyć z kart, a na to było wzięcie, bo wielu mężczyzn nie wróciło jeszcze z wojny. I tak się udawało, że wróżby się spełniały. Pracowała dodatkowo z bykami w polu, a jej siostra Stanisława doiła krowy. Babcia już nie miała sił do niczego, ale jakoś udawało im się przeżyć. Chowały ziarno w butach, za wróżby płacono kumysem, “winem” z mleka.
Nagle pojawił się dziadek. Wypuścili go z więzienia, nie wiem, jakim cudem ich odnalazł. Starszy, schorowany, krótko z nimi pobył. Pochowały go gdzieś na stepie.
Wojna się skończyła, Polacy mogli wracać. Spakowały się i ruszyły. Zatrzymały się na Ukrainie. Jako pierwsza na tyfus zachorowała siostra mamy, piękna dziewczyna, cudowny głos, śpiewała w gorączce, po całym szpitalu się niosło. Matka zabrała jej ciało do rodzinnego grobu. Potem zachorowały obie z babcią, ale wyszły z tego i wróciły do Rybotycz.
Mojej mamie na imię było Leokadia.
Miasto tętniło życiem

Nasza ziemia ma długą historię. Kazimierz Wielki nadał te dobra Węgrzynowi herbu Sas, protoplaście rodu Rybotyckich. W XVI wieku Komarniccy postawili u nas zamek, ruiny dotrwały do pierwszej połowy XIX wieku. W okresie międzywojennym ponad 1300 osób tu mieszkało. Teraz jest kilka razy mniej.
Polacy mieszkali przy ulicy Polskiej. Żydzi mieli swoje domy wokół rynku i zajmowali się handlem – byli właścicielami sklepów z perfumami, nasionami, materiałami, pieczywem. Mieszkańcy Rybotycz zajmowali się hodowlą zwierząt, uprawiali grykę i len. Na jarmarkach handlowano zwierzętami, zbożami i przedmiotami niezbędnymi w prowadzeniu gospodarstw. Nasi szewcy byli znani, buty z Rybotycz trafiały na Węgry, do Rumunii oraz w dalsze części Karpat.
Wszyscy żyli tu w dobrych układach, wiem to z opowieści ciotek. Na ruskie haiłki – dziecięce zabawy i śpiewy – chodziło się wspólnie, tak samo na święto Jordan szło się nad rzekę Wiar.
Miasteczko tętniło życiem. Wyobrażacie sobie, słuchając tej martwej ciszy?
Ikony tu pisano, stała perfumeria, odlewnia dzwonów, był złotnik, i piekarnie. Mamusia opowiadała, że podkradła coś z domu, dawała Żydowi w zamian za słodycze.
Jak Sowieci weszli w 1939 r., to w naszym domu zajęli górę. W jednym pokoju zrobili sztab, w drugim – spali. Raz mój wujek Ludwik dostał zegarek od wikarego, który odchodził z parafii. Opchnął go Ruskim za rower, ale na tyle był sprytny, że prysnął na dwóch kółkach z zegarkiem w ręce. Miał chłopak fantazję, zawsze coś zbroił, był utrapieniem rodziny. Przed matką ukrywał się u Rosjan na strychu.
Którejś nocy Ruscy zniknęli po cichu. Wiedzieli, że Niemcy idą, ale nie zdążyli zabrać wszystkiego, zostawili broń, race, mundury. Mój wujek razem z innymi chłopcami znalazł te rzeczy i schował w kościele za ołtarzem. Na próbę jedną racę odpalili w domu w pomieszczeniu, gdzie piec stał na 12 chlebów. Podłoga była z gładkiego kamienia, ciotki, gdy wchodziły, to patrzyły na ten kamień i jak czuły wilgoć, wiedziały, że będzie padać. Wujek chciał jedną racę do pieca wrzucić, ale trafił w pojemnik z wodą. Tak mu ciotka łopatą od chleba przywaliła, że uciekł z domu wraz z bratem i długo ich znaleźć nie mogli. Potem jeszcze część rac przez przypadek w kościele odpalili, zadymili całe wnętrze i żeby to jakoś ukryć przed franciszkanami, wyciągnęli kadzidło, że to niby od tego, ale braciszkowie zamknęli kościół i im wlali.
Śmiechu było co niemiara. Żyd sprzedawał konia, straszną szkapę, ale dał jej okowity i się ożywiła. Kupił chłop z sąsiedniej wioski. Padła następnego dnia, chciał reklamować, ale Żyd go wyśmiał.
Płaczu było jeszcze więcej. 15 lat miał mój wujek, jak Żydów pędzili do przemyskiego getta. Jedna dziewczyna szła w płaszczu i jak już z miasteczka wychodziła, to dała wujkowi i powiedziała, że jeśli wróci, to sobie odbierze. Babcia zrobiła z tego płaszcza garniturki dla synów. Bieda była taka, że reperowano cedzaki.
Przychodził, rządził się i znikał
Niemcy zaczęli gospodarować. Założyli winnice, a drogi do Kopysna, skąd wywozili drewno, utwardzili macewami z żydowskiego cmentarza.
Spalili bożnicę, resztki tory mam w muzeum. Z rybotyckich Żydów jeden się uchował, pan Rubinfeld, film o nim zrobili. Zanim się wynieśli, mój wujek gwizdnął im konia, siwka, Kubusia. Wszystkie winy zostały mu wtedy darowane.
Akcja “Wisła” pozostawiła trwały ślad w powojennych Rybotyczach. Większość Rusinów wywieziono na wschód, a część pojechała na zachód Polski. Zniszczono i spalono wsie ukraińskie. Tylko nielicznym, pochodzącym z mieszanych małżeństw udało się zostać w Rybotyczach.
Po wojnie zrobiło się mniej ludzi, ale powstały PGR-y. Ruszyła hodowla bydła, uprawa roli, gospodarka łąkami i lasami. Powstał Państwowy Ośrodek Maszynowy, zlewnia mleka, posterunek milicji, poczta, apteka. Zawiązało się kółko teatralne, młodzi grali w szachy i ping-ponga.
Kino objazdowe stawało naprzeciwko mojego domu. Brało się krzesło, stołek i siadało. Filmów było kilka. Najpierw bajki dla dzieci, potem coś dla dorosłych. “Czerwona oberża”, film francuski z Fernandelem, Matko Boska jedyna, krew się leje, nieboszczyk oblepiony śniegiem.
Sobota, zabawy, łup, łup, bawi się napływowa ludność z PGR-ów, przychodzą górale, co owce tu pasą, pojawiają się różne zabijaki, zawsze kończy się mordobiciem, sztachety rwą z płotów, pojawia się milicja. Deską cię bił? Deską? Łup, łup. Wyłapują przestępców.
Ważne rzeczy ogłaszał pan Poniewarz. Miał bęben, pałeczki, wychodził i walił w niego, żeby ludzie słyszeli. Jak się zebrali, ogłaszał: “Uwaga, uwaga, podaje się do wiadomości, że jutro odbędzie się stonka”. Flaszkę z naftą trzeba było przynieść i topić w niej szkodnika. Szli starsi i dzieci, wszystkie ogrody się robiło.
Babcia wzięła mnie na grzyby, chodź, dziwcze, tu, gdzie rośnie drzewo, spójrz, co pod nim, resztki bunkra UPA. Widziałyśmy też wilka, który prowadził za gardło kozę. Puścił ją, jak babcia zaczęła krzyczeć i machać kijem.
Ruscy tu przychodzili, Niemcy, bandy UPA, wojsko polskie. Zawsze ktoś do Rybotycz przychodził, rządził się i znikał.
Kaprysy państwa arłamowskiego
Po wojnie towarzysz Jaroszewicz miał chęć nasz teren zagospodarować. Powstał pomysł wybudowania obiektów Arłamowa. Nadzorcą był pan Doskoczyński z Jamnej. Trząsł całą okolicą. Budowali drogi w Bieszczadach jak za cara, palcem po mapie – jak ktoś wskazał, że tu ma być droga, to ją robili, na nic nie bacząc. Lasy odgrodzili od pól uprawnych kilometrami siatek. Zabronili polowań, łowienia ryb. Żołnierze na koniach przy pomocy lornetek nieustannie monitorowali teren. Nic z tych obostrzeń nie robiły sobie dziki i jelenie, które buszowały na polach, zjadając ziemniaki i zboża.
Parę kroków stąd, w Posadzie Rybotyckiej, jest najstarsza cerkiew obronna w Polsce. Półtorametrowe mury, okna strzelnicze. Wybudowali pod nią basen, żeby wojsko miało się gdzie kąpać, a z ruskiej plebanii zrobili pomieszczenie dla dowództwa. Już tego nie widać, przyroda zabrała.
Jak byłam dziewczynką, to przenieśliśmy się do Szczecina. Wróciłam tu 20 lat temu, ale wcześniej podróżowałam do Rybotycz na wakacje i urlopy. Pamiętam, jak towarzysz Gierek z Jaroszewiczem jeździli sobie otwartym samochodem, bieda i bałagan im nie przeszkadzały. Zajeżdżali do koleżanki mojej matki, życzyli sobie świeżego chleba na drogę do Warszawy. Ona się pociła, ręce się jej trzęsły z przejęcia, kiedy robiła im ten chleb.
Jak przyjeżdżał gość zagraniczny na polowanie, to szukali dziewcząt po okolicy, kazali im się w stroje ludowe ubierać i wieźli do ośrodka na tańce. Przynajmniej można było dorobić.
Ośrodek potem odgrodzili, a nam zaczęli odbierać prawa.
Wymyślili jeszcze, żeby nazwy wsi pozmieniać, nie mogły być ukraińskie. Huwniki na Wiarską Wieś. I jeszcze Mordownię na Spokojną, a Gruszową na Jodłową. Jakby gruszki ukraińskie były.
Na wakacjach w liceum przesiadywałam nocami na drzewach. Robiliśmy sobie w gałęziach wygodne legowiska i śpiewaliśmy do późna piosenki, ogień paliliśmy, żeby dziki i jelenie odstraszyć. Pomagaliśmy w ten sposób starszym, którzy umęczeni byli całym dniem w polu.
Była tu kiedyś taka dziewczyna, co wyjechała do Stanów. Interesowała się fotografią, wróciła kilka lat temu zrobić portrety mieszkańców. Przeglądam je czasem, połowy ludzi już nie ma, zostali tylko na kartkach. Następni znikają. Niedawno szedł młody chłopak ukopać chrzanu, upadł na tył głowy, nie ma chłopaka.
Pan Olbrychski i Anuś
A tam, przy drodze, stoi nasz Anuś Sroka, choć oficjalnie to rzeźba wędrowca. Sąsiad mój Jacek ją zrobił, pozytywny wariat, tylko dzięki takim się coś tu jeszcze dzieje. Rodzice Anusia mieszkali w Borysławce, wsi, której już nie ma. Matka Ukrainka, ojciec – Polak. Udało im się nie wyjechać w czasie akcji “Wisła”, bo stanowili mieszane małżeństwo.
Anuś to była poezja, pozytywny wariat, wystarczy spojrzeć na jego gębę. Jedna chałupa w Borysławce została, twierdzili z bratem, że to ich. Raczej to nieprawda, ale się tam wprowadzili. Podupadłe miejsce, niskie, pomieszczenie kuchenne ze spaniem, obok szerszenie. Anuś, bój się Boga, jak to z takimi szerszeniami żyć. Daj se spokój, Staszka, będzie i dla nas, i dla nich, miejsca starczy. Michaś, brat jego, tapicerem został w więzieniu.
Mijał ich któregoś razu na koniu pan Daniel Olbrychski, który wybrał się na przejażdżkę z Arłamowa. Wyszli, popatrzyli. Panowie mnie nie znają? W filmach gram. My telewizora nie oglądamy, bo nie mamy. Na szczęście pod sklepem go ktoś rozpoznał.
Potem zrobili komasację gruntów. Zabierali, dzielili, niby po to, żeby ludzie mieli w końcu pola w jednym miejscu, bo wcześniej były porozrzucane. Ale starym, bidnym, wzięli dużo, a dali mało.
Przyjechał pan geodeta z Przemyśla w garniturze i lakierkach. Wiar przybrał, musiał jakoś na drugą stronę do Borysławki się przeprawić. Mam gumiaki, powiedział Anuś, włożę, przeniosę pana. Umówili się na pieniądze. Wziął go na plecy, niesie, stanął na środku i mówi, że cena się właśnie podwoiła.
Ciągle miał kłopoty z prawem. W Przemyślu w sądzie dobrze znali jego nazwisko. Kradł drzewo, na lewo pieczątki przybijał, wreszcie milicja go łapie, sprawa w sądzie, idzie pani sędzia, Anuś pada na kolana, po rękach całuje. Rozprawa się rozpoczęła, pan się teraz nie wyprze, mamy dowody, pański podpis jest pod tymi lewymi pieczątkami. Pani sędzio, czy ja wyglądam na takiego, co pisać umie? Jak zawsze się wymigał.
Pustkowie i duchy
Kiedyś w Rybotyczach było wszystko, dziś – nie ma niczego. Zwijamy się, nie wiem, co z nas zostanie za parę lat. Ludzie się starzeją, dużo jest niedołężnych. Młodych nie ma w ogóle, wszyscy wyjechali, niedobitki pracują za granicą, na wakacje przyjeżdżają popatrzeć, chałupkę sobie postawić, ale czy kiedy tu zamieszkają?
Jak się wyjdzie w niedzielę – ani psa, ani kota, żadnego człowieka, pustkowie. Kiedyś było tu mnóstwo zwierząt, dziś nawet koni i gęsi już nie ma. Jedni tylko gospodarze posiadają cztery krowy, ale starzy są już bardzo.
To wieś wdów. W dawnej ukraińskiej części – dom w dom, wdowa na wdowie. Nie ma ludzi, których można by wynająć do pracy. Jak się budowaliśmy 20 lat temu, to za skrzynkę piwa nam pomagali. Dziś nie ma komu zapłacić za wykoszenie trawy. Dopiero kanalizację robią. Od kiedy tu jestem, walczę o chodniki, przed wojną były. Ludzie kupują ziemię, ale brakuje takich, którzy chcieliby coś zrobić dla dobra wspólnego. Cały czas mam głęboką nadzieję, że znajdą się osoby, które będą chciały i potrafili wykorzystać walory krajobrazowe i historyczne Rybotycz do zrobienia czegoś dobrego dla pokoleń, które przyjdą po nas. Chciałabym jeszcze móc podzielić się wiedzą, którą mam o mojej wsi, dla upamiętnienia tych, którzy tu mieszkali, tworzyli i byli częścią tej małej ojczyzny.
Do Rybotycz turyści z Arłamowa nie przyjeżdżają. Nasz spokój ich nie interesuje, nie ma już takich ludzi, musieli wymrzeć.
Czasem mi się marzy, żeby tu pisarz albo poeta przyjechał, oddawał się naturze, spacerował i tworzył. Ale to marzenia, między bajki je włożyć. Pod namiot też nikt nie przyjedzie, mam całą górę wolną, ale nie ogłaszam się, bo wolę znajomka, a nie kogoś obcego.
Zbieractwem się zawsze interesowałam – kolekcjonowałam opakowania, żaby, buciki, zdjęcia. Może stąd to moje skromne muzeum. Chcę tę historię od zapomnienia uratować.
Żeby Rybotycze odżyły, ktoś musiałby nam coś zaproponować. Młodych ludzi potrzeba, ale z czego by tu żyli, nie wiem.
O parku narodowym się czasem rozmawia. Jedni mówią tak, drudzy inaczej, ale przecież można współżyć ze sobą, znaleźć jakieś rozwiązanie, gdzie łączą się przeciwnicy i zwolennicy. Ludziom się nie dziwię, bronią starych zasad, nie ma tu pracy, a las ją daje. Mąż też tam dorabiał, jak się budowaliśmy. Żeby z lasu zrezygnować, trzeba rozwinąć turystykę.
Jeszcze wam coś pokażę i ostrzegę. Popatrzcie na mapę. Podczas I wojny był tu niedaleko szpital. Obok płynął Potok Szubieniczny. Tam nie chodźcie, bo straszy.
Już jedziecie? Jeszcze o duchach wam nie opowiedziałam.

Część IV
Lasy Państwowe boją się dać palec, żeby nie zabrano im ręki
Dlaczego w Polsce nie powstają Parki Narodowe
Jeśli zależy ci na tym, by chronić przyrodę Pogórza i doprowadzić do powstania Turnickiego Parku Narodowego - możesz działać!
Oto kilka propozycji działań:
Odwiedź tereny niewidzialnego parku narodowego!
Aktywiści działający na rzecz powstania TuPN od lat promują to miejsce, sami wytyczają trasy turystyczny, organizują wydarzenia. Jeśli szukasz miejsca na wycieczkę w Polsce lub wybierasz się w Bieszczady – zobacz na własne oczy tereny Turnickiego. Poza zobaczeniem wyjątkowej przyrody, to także okazja do wsparcia lokalnych agroturystyk i rozmów z mieszkańcami. Możesz skorzystać z mapy przygotowanej przez Inicjatywę Dzikie Karpaty i Towarzystwo Krajoznawcze Krajobraz. Inne przydatne informacje znajdziesz na stronie turnickipn.pl.
Śledź i wspieraj
Śledź i wspieraj organizacje i grupy, które działają w sprawie ochrony przyrody na Pogórzu. To m.in. Inicjatywa Dzikie Karpaty, Kwitnąca Otulina, Fundacja Dziedzictwo Przyrodnicze
Podpisz apel
Pytaj polityków i polityczek
Pytaj polityków i polityczek – tych z poziomu krajowego i samorządowego, jeśli mieszkasz na Podkarpaciu – co sądzą i co robią w sprawie ochrony przyrody a Karpatach i powstania TuPN, oraz powstawania parków narodowych w ogóle.